Pewnego razu miałem służbę na rzeźni Szczecin - Przemyśl. We Wronkach wyszedłem na peron i łażę sobie wzdłuż wagonu. Nagle jakiś młody chłoptaś kucnął w otwartych drzwiach przedziału i do mnie z tekstem: "Kolego. Cho no. Słuchaj, dokąd jedziesz? Bilety sprawdziłeś? Nie będziesz wracał? Bo byśmy sobie z chłopakami ten wagon zrobili." Ja się pytam: "Jak to zrobili wagon? O co chodzi?" F: "No wiesz" - i mruga okiem. Ja twardo: "O co panu chodzi? Co z kolegami pan chce robić? Bilet pan ma?" F. zobaczył, że nie tego faceta chyba zaczepił coś burknął i poszedł do przedziału. Odjazd. Koło Szamotuł doszedłem do przedziału, gdzie ten typ siedział, strasznie miło zagadywał jakąś dziewczynę. Aż za miło... Ona jechała do Warszawy, a on miał sieciowy. Nic nie mogłem zrobić. Przedział dalej zdybałem jakiegoś gościa bez biletu, to usiadłem i zacząłem wypisywać mu wezwanie. Nagle patrze, za drzwiami stoi 3 "karków". 1 w dresie, 2 w dzinsach i skórach. J: (myślę) "No to mam przeje***." Przeciągałem pisanie wezwania, a widzę że zerkają ciekawie na mnie. Skończyłem, facet oddał mi podpisaną kopie, no to nie będę siedział, muszę iść dalej. (Gacie prawie pełne). Zapinam torbe, a jeden z nich otwiera drzwi przedziału. Adrenalina już osiągnęła ciśnienie krytyczne, byłem gotów przpier*** torbą i jakoś nogami się odkopać. A ten "kark" sięga pod bluze. J (myślę): "Pewnie kastet..." Gościu coś wyciągnął, machnął przed oczami: "Straż Graniczna, dobry wieczór. Można prosić o dowód?" - do tego faceta. Ale mi ulżyło... Powiedziałem im o tym typku zza ścianki. Powiedzieli, że go znają i mają go na oku. No... tym razem mi się udało. ;)
Innym razem, w Szamotułach, ten sam numer służby nawet. Kierownik machnął mi "Do mnie", odmachnąłem, że zrozumiałem. Ruszyliśmy. To idę na przód. Przechodziłem, między wagonami, kopnąłem zacinające się drzwi na korytarzu, przechodzę koło ciemnego przedziału a tu na mnie wilczur skoczył! Podrapał mnie pazurami, dobrze że miał kaganiec. Okazało się, że to pies SOKoli. Siedzieli sobie i palili fajeczki a piesek miał albo za długą smycz, albo go nie trzymali. Pfff...